Dziś 25.rocznica zwycięstwa obozu „Solidarności” w wyborach 4 czerwca 1989 roku. W całym kraju obchodzona będzie hucznie i uroczyście.

My zapraszamy Państwa na wyjątkowy koncert oraz rekomendujemy lekturę szczególnego tekstu Gustawa Holoubka.

 

PRAGNIENIE POWROTU DO NORMALNOŚCI

Tadeusz Konwicki w latach siedemdziesiątych powiedział: – Miałem straszny sen, śniło mi się, że odzyskaliśmy niepodległość. Myślę sobie, że co się tyczy spraw publicznych, łatwo w Polsce być prorokiem. Bo kiedy spojrzy się wstecz, można bez trudu stwierdzić, że prawie wszystkie przypadki euforycznych uniesień wolnościowo-patriotycznych zaczynały się i kończyły jednakowo, (od szalonego tańca pojednania, solidarności i wiary w przyszłość do braku jakiegokolwiek pomysłu na funkcjonowanie społeczeństwa).

[wpcol_1half id=””class=””style=””]

Charakter państwa. Efekt tego także jest taki sam. Powrót i zatrzaśnięcie drzwi do własnego domu. Dziki indywidualizm. Interesowność rozumiana jako gromadzenie dóbr za wszelką cenę i na horyzoncie złowieszcze przeczucie nowego zagrożenia.

Do tego obrazu, który od wieków u nas ożywa, cóż można dzisiaj dodać? Może to, że czas obecny cechuje zjawisko, do którego nie nawykliśmy, i ściślej, do którego mamy organiczną niechęć.

Jesteśmy mianowicie świadkami rewolucji. Sami z siebie, przez nikogo niezmuszani, w pełnej swobodzie wyboru, dokonujemy rozrachunku z przeszłością i pod tym hasłem usiłujemy zbudować nowy ład. Ale, jak zwykle, z wrodzonej dobroci, z poczciwości serca, którą niekiedy nazywamy tolerancją, zmianom tym nie towarzyszy ani radykalizm, ani kategoryczność rozstrzygnięć, nie funkcjonują trybunały, nie leje się krew. Przeciwnie. To puste miejsce usiłujemy wypełnić postępowaniem zgodnym z prawem.

I byłby to pomysł szlachetny, godny podziwu i niezmiernie oryginalny, gdyby rewolucję udało się przerobić na praworządność. Niestety i w tej dziedzinie cierpimy na opieszałość. Zbudowaniu stabilnego systemu prawnego, który rzeczywiście jest podstawą funkcjonowania doświadczonych demokracji, towarzyszy tyle poglądów i koncepcji, ilu jest ekspertów zabierających na ten temat głos. Wypływamy więc na szerokie wody dowolności i w poczuciu niczym nieskrępowanej wolności, pijani możliwością wypowiadania się – zabieramy się do rządzenia. Wszyscy bez wyjątku i bez względu na kompetencje. Bo przecież powiewa nad nami sztandar równości. I tu znowu dylemat.

Co robić z czysto ludzkimi objawami ambicji, wybuchami prawdziwych talentów, w końcu – z wrodzoną wyższością jednych nad drugimi? Dotychczas jesteśmy świadkami realizowania jednego tylko pomysłu – obcinania głów niebezpiecznie wyrastających, a to prawicowych, a to lewicowych, a to centrycznych. W ten prosty sposób, z tak pojętym poczuciem sprawiedliwości, ani nie spostrzegliśmy, jak precyzyjnie i konsekwentnie zamieniamy tragiczny bezsens niedawnego ustroju na psychiczną szarość marazm i głupowatość społeczeństwa. W ten sposób na tle upadku autorytetów, likwidacji prawdziwych elit, kwestionowania sprawdzonych umiejętności otworzyło się pole do popisu dla pospolitości, drugorzędności, dla tych wszystkich, dotychczas jakoby niedocenionych, w tym także idiotów i szaleńców, którzy teraz znaleźli podatny grunt do zgłaszania swoich kandydatur na coraz to wyższe stanowiska.

Czy w tej sytuacji kultura – I chociaż wolałbym powiedzieć: Czy ta część życia publicznego i intymnego, którą poświęcamy duchowej refleksji, myśleniu o sensie egzystencji, obcowaniu ze sztuką, a także oddawaniu się zabawie – może być oderwana od reszty zjawisk? Być odgrodzoną od stałego lądu wyspą w poczuciu niezagrożenia funkcjonować w sobie właściwy sposób, rządzić się swoją specyfiką? Oczywiście – nie! I jestem pewien, że nie względy ekonomiczne, jak komentuje to większość obserwatorów, zaważyły na tym, że kultura zeszła na dalszy plan zainteresowań rządzących, stała się obojętna dla publicznego odbioru. Jeśli tak się stało, sprawiły to, przepraszam za wyrażenie, względy ideowe.

Przez ostatnie ponad czterdzieści lat twórczości artystycznej ludziom sztuki, działaczom kultury towarzyszyła szczególna dogodność. Choć to brzmi nieomal bluźnierczo niezwykły dar losu. Mianowicie – możliwość podjęcia walki z przeciwnikiem, który usiłował zrobić wszystko, aby obalić uznane wartości i sankcjonować nowe, niezgodne nie tylko z tradycją narodu ale nawet prawami natury. Był to istotnie smakowity kąsek, kiedy się zważy, że od początku świata przesłaniem sztuki nie było nic innego jak dawanie świadectwa prawdzie.

Wytworzył się więc wśród twórców niepisany kodeks postępowania polegający początkowo na przemycaniu, z czasem na coraz bardziej ostentacyjnym formułowaniu poglądów zgodnych z uniwersalnymi prawdami, sankcjonowanymi od stuleci przez cywilizowany świat. W tej swoistej walce poszczególne środowiska dorabiały się czegoś w rodzaju autonomii, a w jej ramach dzieł swoją oryginalnością i siłą wyrazu wykraczających często poza zainteresowania czysto lokalne. Polska muzyka stała się przedmiotem podziwu muzycznego świata, film otrzymał miano szkoły polskiej, teatr gościł na wszystkich liczących się scenach europejskich. Ale przede wszystkim to, co nazywamy kulturą artystyczną, stało się chcianą własnością społeczeństwa. Książki, teatry, sale koncertowe nie były tylko ucieczką od dnia powszedniego, ale stawały się także źródłem poznania, strumieniem czystego powietrza. Historia na pewno oceni to wszystko jako ewenement tamtego czasu.

A dzisiaj? Co się stało? Wszyscy zadają sobie to pytanie. Ano, nic się nie stało. Poza jednym. Straciliśmy z oczu cel walki w związku z nieobecnością przeciwnika. Czy tak jest istotnie? Czy nie zmieniła się tylko postać przeciwnika? Jeśli przeciwnikiem można nazwać materię abstrakcyjną, którą da się zdefiniować nie w kategoriach personalnych, lecz pojęciowych – jest nim nasza własna, zrodzona i trwająca od bardzo dawna słabość. Słabość polegająca na zaniku znajomości człowieka. Chociaż winą za to można obciążyć historię, która w kolejnych okresach niewoli nakazywała poświęcać się narodowi i jemu tylko budować pomniki, fakt pozostaje faktem. Bóg i historia zesłali nam Mickiewiczów, Słowackich, Krasińskich, Norwidów, kiedy w tym samym czasie wielkiej penetracji psychologicznej i moralnej dostąpił człowiek za sprawą Dickensa, Stendhala, Balzaka, wschodzącego Dostojewskiego. A współcześnie?

Jest znamienne, że kiedy tak zwany Zachód przebił się już do psychopatologii, my tkwimy w poezji. Poezji, w której człowiek pozostaje tylko metaforycznym znakiem w opisywaniu rzeczywistości. Za nic nie chciałbym być posądzony o kwestionowanie wartości naszej literatury. Widzę w niej bezcenne świadectwo ducha narodu, siłę moralną, a niekiedy wynalazczość w patrzeniu na świat. Jeżeli nazwałem wrogiem zaniedbanie, i jakie w sobie nosi, zaniedbanie w tym, co tyczy wiedzy o ludzkim indywiduum, to dlatego, że – jak mi się zdaje – czas dzisiejszy wręcz woła o nadrobienie tej jednak poważnej zaległości.

[/wpcol_1half] [wpcol_1half_end id=””class=””style=””]

Bo czymże jest ten nasz czas dzisiejszy? Przede wszystkim pragnieniem powrotu do normalności. A normalność, jeśli za wzorzec przyjmiemy ustabilizowane społeczeństwa demokratyczne, buduje swoją siłę i spójność we wskazaniu na pojedynczego człowieka jako na wartość zasadniczą. W dbaniu o rozwój jednostki, w odkrywaniu jej uzdolnień i możliwości, w jej wewnętrznym bogactwie widzi szansę na zbudowanie wzorowego społeczeństwa. A więc odwrotnie niż komunizm, który w poszczególnym człowieku, niemal od jego urodzenia, widział potencjalnego wroga systemu i władzy totalitarnej, i “uspołeczniał” go na siłę, kastrując w nim naturalne pragnienie samookreślenia się. Myślę, że potrzebę, o której mówię, ludzie parający się twórczością czują. Zabierają się powoli nie tylko do nadrabiania strat, ale próbują już kierować swoją uwagę wyłącznie na kondycję dzisiejszego zjadacza chleba.

Wyraźnie, jak sądzę, widać to w teatrze. Zarówno w klasyce, jak i we współczesnym repertuarze przenosi on akcenty znaczeń z dywagacji metaforycznych, z problematyki politycznej na zagadnienia związane z losem jednostki, jej tajemnicą, z jej zmaganiem o znalezienie sensu bytowania.

Mówię o początkach tego procesu, gdyż potrzeba czasu, aby wyzwolić się z tego, co przez dziesiątki lat w nas wszczepiono, i to, jak się okazuje, głęboko i skutecznie. Kiedy więc mówimy o kryzysie w kulturze, nie ma on, jak już mówiłem, szczególnego związku z nową ekonomią. Jest wypadkową atmosfery ogólnospołecznej i stanu zdrowia tegoż społeczeństwa. Jakkolwiek by było, zachodzi więc potrzeba odnowy w zmaganiach o przywrócenie kulturze należnego jej miejsca. Próby udowodnienia, że nie jest ona tylko sloganem na usługach demagogii politycznej ani zastępczym argumentem fałszywych patriotów, lecz materialnie sprawdzalnym zjawiskiem, dorobkiem najlepszej tradycji, nauczycielem dobrych obyczajów, znakiem tożsamości. To ona – kultura! – jest wyróżnikiem odrębności poszczególnych narodów i państw i – paradoksalnie – tylko w niej ludzkość może odnaleźć język porozumienia.

Aby nie pozostawić po sobie wrażenia, iż jestem jeszcze jednym wyrazicielem pobożnych życzeń, chciałbym pozwolić sobie na, jak mi się zdaje, bardziej konkretny postulat. Postulat konieczności przekształcenia całego systemu edukacji w polskiej oświacie. Jeśli pokusiłbym się o tytuł dla tej propozycji, nazwałbym ją wielkim powrotem i kontynuacją. Powrotem do najbardziej światłych przykładów przeszłości. Do tego nurtu, który oznaczał naszą przynależność do kultury basenu Morza Śródziemnego, który w jej duchu, wraz z całą Europą kreował człowieka i definiował jego godność. Kontynuacją, czyli wzbogacaniem dotychczasowych doświadczeń o nowe obszary wiedzy i nowe sposoby jej przyswajania.

Opowiadam się więc za głęboką humanizacją edukacji na wszystkich stopniach nauczania. Celem wychowawczym szkoły podstawowej byłoby przede wszystkim kształcenie wyobraźni dziecka przez naukę definiowania zjawisk i umiejętność ich kojarzenia. Gimnazja i licea służyłyby gromadzeniu wiadomości i precyzowaniu sfery zainteresowań uczniów. Uniwersytety i wyższe uczelnie chciałoby się zobaczyć nie tylko jako konkurencyjne kuźnie wiedzy, ale także miejsca różniące się tworzonymi przez siebie koncepcjami myśli filozoficznej i, co za tym idzie, określonymi tendencjami politycznymi.

Powtarzam, idzie o potrzebę najpilniejszą i najbardziej zasadniczą: o wychowanie człowieka. Człowieka, dla którego najwyższą wartością doczesną byłby drugi człowiek. Który darzyłby najwyższym szacunkiem ludzkie umiejętności jako gwarancję szacunku dla własnej pracy. Który z nauki religii wyniósłby poczucie obecności nadrzędnej tajemnicy oraz świadomość hierarchii, tego najdoskonalszego nauczyciela pokory. Który z nauki łaciny wyniósłby wiedzę o kryteriach i kodeksie estetycznym, zrozumiał wartość logiki, piękna uporządkowanego i doskonałej symetrii. Poznał siłę epiki, tej najdoskonalszej formy opisywania świata. Chodzi o człowieka, który nauczyłby się kultury uczuć. Tego szczególnego taktu, szczególnej dyskrecji, stwarzającej pole dystansu, tolerancji dla przywar i słabości ludzi. 

Konkludując, chciałbym po prostu powiedzieć, że wszelkie dywagacje o kondycji naszej kultury, zwłaszcza tej, która spoczywa w rękach twórców – pisarzy, artystów – nie odniosą społecznego skutku, jeśli ci, do których kultura jest skierowana, obywatele naszej ojczyzny, nie będą spragnieni, a więc przygotowani na jej przyjęcie. Jeśli nie staną się współuczestnikami jej rozwoju. A ci, których obowiązkiem jest formułowanie zasad kulturalnego współżycia człowieka z drugim człowiekiem – począwszy od przedszkola, a skończywszy na gigantach medialnych, takich jak radio i telewizja – powinni pamiętać, że nie mają do czynienia z tłumem półidiotów i chamstwem, ale także ze społeczeństwem rozumnym, doskonale odróżniającym fałsz od prawdy, obdarzonym szczególną wrażliwością, która potrafi akceptować wszystko, co jest zgodne z instynktownym poczuciem dobra i sprawiedliwości.

Tekst wygłoszony przez Gustawa Holoubka, ówczesnego dyrektora Teatru Ateneum, 14 lutego 2004 podczas obchodów jubileuszowych 75-lecia naszego Teatru.

[/wpcol_1half_end]